Nazywam się „jestem” (Ap 3,1-3)?

Współcześnie nie przywiązujemy zbyt dużej wagi do znaczenia imion. Raczej jako ciekawostkę traktujemy wyczytane informacje na ten temat, a opowieści naszych rodziców o okolicznościach, w jakich dokonywali wyboru naszego imienia, czasem nas wzruszają, a czasem wręcz przeciwnie, są powodem głębokiego smutku. Właśnie te historie często więcej dla nas znaczą niż samo imię. Bywa również, że ze swoim imieniem borykamy się wiele lat. Nie lubimy go. Wydaje się nam jakieś nieadekwatne. Nadane na wyrost, jak za wysoko postawiona poprzeczka. Brzmi nam zbyt staroświecko lub ekstrawagancko. Potrzebujemy nieraz przejść długą wewnętrzną drogę, aby się ze swoim imieniem zaprzyjaźnić. Nie tyle przyzwyczaić do niego, co raczej przyjąć jako swoje własne, jako cząstkę prawdy o sobie.

W przeciwieństwie do naszych zwyczajów w starożytności przywiązywano wielką wagę do znaczenia imion. Bardzo możliwe, że i wtedy ludzie długo borykali się, aby swoje imię zaakceptować. Tego możemy się już tylko domyślać. Na pewno jednak treści, jakie w nich zamieszczano, traktowano bardzo poważnie. Biblia przekonuje nas, że wielu jej bohaterów nosi imiona teoforyczne, czyli zawierające w sobie imię Boga lub bogów. Nawet jeśli takiego odniesienia nie zawierały literalnie to odnosiły się pośrednio, niejako w domyśle, do Bożego działania, opieki, obecności. Wiele z nich wyrażało przymioty Boga, Jego łaskawość (Jan), dobroć (Tobiasz), wspaniałomyślność (Natanael), błogosławieństwo (Baruch). Inne określały relację pomiędzy Bogiem, a człowiekiem noszącym Jego imię: miłość (Dawid), pokój (Salomon), pamięć (Zachariasz), pomoc (Eleazar). Podobne zwyczaje posiadały ludy, będące sąsiadami Izraela.

Nie możemy cofnąć się do czasów, kiedy żył Abraham, Mojżesz czy mędrzec Syrach, aby dowiedzieć się bezpośrednio od nich, dlaczego w ich czasach tak wielki nacisk kładziono na obecność Boga w ludzkich imionach. Możemy tylko domyślać się, że ludziom w starożytności biblijnej chodziło nie tylko o to, aby jakąś boską cnotę realizować w codziennym życiu, ale by częścią tożsamości człowieka stała się prawda o jego pochodzeniu od Boga, o jego dziecięctwie Bożym. W religiach pogańskich to pochodzenie od bogów udokumentowane imieniem traktowano jako źródło nadprzyrodzonych darów. Imię traktowano jako źródło nadzwyczajnych mocy cudotwórców, uzdrowicieli, magów. Wyjątkowej potęgi władców, nadzwyczajnej przenikliwości proroków, tajemniczej i niedostępnej dla zwykłych śmiertelników wiedzy mędrców. Miało być ono kanałem, poprzez który jakaś boska, magiczna siła działa w człowieku.

Pierwotnie jednak ludzie nosili imiona związane z życiem. Taka była stwórcza koncepcja Boga. Imię pierwszego mężczyzny wskazuje na jego związek z ziemią. Adam to ziemianin (od hebr. adamah – gleba, grunt, podstawa), co w swojej symbolice oznacza potrzebną człowiekowi do rozwoju życiową przestrzeń. Należy ją rozumieć bardzo szeroko, począwszy od tej mierzonej w metrach, aż po tę wewnętrzną, będącą zarazem synonimem bycia u siebie (domu) i wolności (podejmowania decyzji). Według etymologii podanej przez autora Księgi Rodzaju Ewa to matka wszystkich żyjących (hawwah od haja – życie). Dlatego jej imię symbolizuje żywiołowość (życie jako niemożliwy do powstrzymania żywioł), żywotność, życiodajność, rozszerzającą się na wszystkie pokolenia ludzi. Warto zatem dokonać porównania tej pierwotnej idei, że ludzkie imię jest nośnikiem prawdy o życiu, z późniejszymi tendencjami, w których teoforyczność imion jest wyrazem ludzkich pragnień o byciu jak Bóg. Wtedy w pełni będziemy mogli zrozumieć słowa Chrystusa skierowane do chrześcijan z Sardes: Znam twoje czyny: masz imię, [które mówi], że żyjesz, a jesteś umarły (Ap 3,1).

Stwórca zawarł prawdę o wartości życia w Swoim boskim „jestem” i podzielił się nim z każdym człowiekiem, ze mną. Zatem moje pierwotne imię, to sprzed założenia świata (Ef 1,4), brzmi: „jestem”. To z niego, jak ze źródła, wypływa podstawowa ludzka potrzeba przestrzeni i domu, żywotności i rozwoju. Rzeczywiście więc mam imię, które mówi, że żyję. Najgłębsza prawda o mnie, o mojej podstawowej tożsamości tkwi w tym zasadniczym dla wszystkich języków świata czasowniku – jestem. Niczego więcej nie potrzeba, aby wyrazić drogocenność własnego życia. Umarłym zaś jest ten człowiek, który nie przeżywa, nie doświadcza własnego „jestem”, nie dostrzega wartości swojego życia, lecz szuka jej w nadzwyczajności swych słów, czynów, dokonań. Uzależnia swą wartość od własnej nieomylności, bezbłędności, idealności, aby zobaczyć zachwyt samym sobą w oczach innych. Czyni tak, choć wciąż życie boleśnie go przekonuje, że ta logika potwierdzania własnej wyjątkowości zupełnie się nie sprawdza, nie działa. Może właśnie dlatego wciąż w niej tkwi, aby doznając porażki udowodnić bezwartościowość życia. Jak hazardzista, który w istocie nie gra po to, aby wygrać, lecz by przegrać. Potwierdzając tym samym, że życiowo zawsze był i ciągle jest człowiekiem przegranym.

Jak więc odnaleźć w sobie to imię, którym podzielił się ze mną Bóg? Jak odnaleźć w sobie to boskie „jestem”? Chrystus przemawiający do chrześcijan w Sardes daje tylko jedną radę – czuwaj. W rozważanym przez nas tekście słowo to pojawia się trzy razy (gr. gregoreo, w. 2, 3 i 4), a kontekst użycia tego określenia wskazuje, że należy je rozumieć jako uważne wpatrywanie się, charakterystyczne dla strażników strzegących bezpieczeństwa domu lub miasta. Wyjątkowość takiego patrzenia polega na równoczesnym obserwowaniu tego co dzieje się wokół, na zewnątrz oraz tego, co dzieje się wewnątrz strażnika, czyli w nim samym.

Jeśli skupi się tylko na sobie, np. na swoim zmęczeniu lub podekscytowaniu, przestanie zauważać to, co dzieje się wokół niego. Może nie dostrzec niebezpieczeństwa lub nie odróżnić przyjaciół od złodziei. Jeśli swoją uwagę skoncentruje tylko na tym, co dzieje się wokół, nie będzie w stanie wykorzystać swojego doświadczenia, nie posłucha wewnętrznej intuicji, która integruje pojedyncze spostrzeżenia, tworząc z nich pełniejszy obraz rzeczywistości.

Chrystus, rozumienie tego procesu wpatrywania się, dopełnia przez użycie dwóch innych słów: pamiętaj i strzeż (w. 3). Korzystaj ze swojego doświadczenia oraz intuicji i jednocześnie uważaj na to, co dzieje się wokół ciebie. Chodzi o przytomność, świadomość, obecność, która wyraża się w jednoczesnym dostrzeganiu siebie i tego, co jest poza mną. Zatem czuwanie, które jest prawdziwym przejawem życia duchowego, nie jest „odlotem”, ale raczej „przylotem”, czyli nieustannym aktualizowaniem „tu i teraz” swojego „jestem”. Ono jest imieniem ludzi duchowych. „Odlot”, czyli nieobecność, nieprzytomność, nieświadomość naznacza człowieka śmiercią. Przetrwa tylko moje „jestem”, ono jest prawdziwie duchowe, bo gotowe by dostrzec Chrystusa przychodzącego jak złodziej.

Michał Deja OFMCap