Ale mam przeciw tobie… Ap 2,4-6

Konfrontacja jest konieczna. Bez stawania „przeciwko” czemuś, czego w danym momencie życia nie chcę, nie może być mowy o budowaniu własnej tożsamości, o prawdziwym byciu sobą. Trudno wyobrazić sobie również głębszą relację między ludźmi bez prawdziwego wyrażania siebie, a to dokonuje się miedzy innymi przez sprzeciw, konflikt, pewnego rodzaju osobistą kolizję potrzeb i możliwości lub niemożliwości ich spełnienia. Można by nawet zaryzykować stwierdzenie, że prawdziwi przyjaciele to bardzo lubiący się przeciwnicy. Gdyby się nie lubili nie byłoby im do siebie blisko. Gdyby nie byli „przeciwnikami”, zakaziliby przyjaźń toksyczną uległością, doprowadzając ją do śmierci. Mam tutaj na myśli pewnego rodzaju równowagę pomiędzy bliskością i odrębnością.

Szczególnego rodzaju przyjaźnią jest związek małżeński. Mamy w nim bowiem do czynienia z wyjątkowo intensywną kumulacją inności, różnic i przeciwieństw. Począwszy od płci, a co za tym idzie pewnych biologicznych uwarunkowań, przez historię życia i wychowania, aż po osobiste upodobania, ambicje, kierunki własnego rozwoju – można byłoby bez większej przesady stwierdzić, że małżonków różni tak wiele, że tylko prawdziwa miłość może ich nierozerwalnie połączyć. Bez dobrze rozumianej miłości „bliźniego swego jak siebie samego” (Mk 12,31), bez wyczucia balansu między „ja” i „ty”, nawet tak święta instytucja jak małżeństwo może „zabijać”.

Podobnie jest z przyjaźnią z Chrystusem. Jeśli nie będzie w niej przestrzeni na uznanie inności i odrębności Boga, a także zgody człowieka na to, że jest odrębnym od Niego stworzeniem, pod wieloma względami ograniczonym, to stanie się ona najbardziej frustrującą relacją, w jakiej człowiekowi przychodzi żyć. W nieskończoność przecież można się zastanawiać nad tym dlaczego Bóg takiego właśnie mnie stworzył? Dlaczego nie spełnił konkretnych moich próśb wypowiedzianych w modlitwach? Nie ochronił w jakiejś konkretnej sytuacji, nie uratował… Jeśli w naszych poszukiwaniach odpowiedzi nie pójdziemy głębiej, to zatrzymamy się na powierzchni, czyli na wskazywaniu winnych, a możliwości są tylko dwie: albo Bóg jest winny, albo ja. Jednak jeśli „pozwolimy” Bogu być sobą (transcendencja) i uszanujemy swoją własną, ludzką tożsamość (stworzenie), istnieje duża szansa, że odkryjemy miłość, która nierozerwalnie nas połączy.

W tym miejscu należy uczynić pewną uwagę. Konfrontacja nie jest zwalczaniem siebie nawzajem. Koniecznie trzeba to podkreślić, ponieważ jako społeczeństwo nie uwolniliśmy się jeszcze od postkomunistycznego przekonania, że rozwijać się, bronić, budować własny autorytet czy zdobywać zwolenników można tylko przez „zabijanie” wrogów. Na szczęście zazwyczaj nie czynimy tego dosłownie. Raczej nie odbieramy ludziom życia. Wolimy bardziej cywilizowane sposoby „zabijania”, nie tylko akceptowalne społecznie, ale nawet przez wielu podziwiane. Człowiek współczesny „zhumanizował” się na tyle, że zamienił karabin i bagnet, na hejt. Nie wiadomo tylko czy jest to przejaw humanizmu czy tchórzostwa. Wszechobecność hejtu sprawia, że powoli karlejemy jako ludzie. Potrzebujemy zatem nie takiej konfrontacji, która „zabija”, ale takiej, gdzie jest zarazem miejsce na szeroko rozumianą miłość i precyzyjnie zdefiniowany konflikt.

Właśnie z taką sytuacją mamy do czynienia w kierowanych do poszczególnych wspólnot kościelnych upomnieniach Chrystusa. W wypowiedzi: ale mam przeciw tobie, na pewno nie chodzi o jakkolwiek rozumiane „zabijanie”, czy o hejt. Przeciwnie, jest w niej zaproszenie do przeżywania wzajemnie budowanej przyjaźni w poczuciu osobistej godności. Do poszukiwania tego, co jeszcze bardziej zbliży, gdy wypowie się własną prawdę. Rzeczywiście, w Biblii zazwyczaj wyrażenie przeciw tobie (gr. kata połączone z Gen), tłumaczy się jako zarzut, a w niektórych przypadkach nawet jako przejaw wzajemnej wrogości rozmówców. Jednak w moim odczuciu w rozważanym przez nas kontekście należy je tłumaczyć przestrzennie, czyli jako ruch z góry ku dołowi, zstąpienie Chrystusa w ku upadłemu „aniołowi Kościoła”. Tę intuicję potwierdza kolejna wypowiedź, opisująca stan duchowy wspólnoty w Efezie: pamiętaj skąd spadłeś i nawróć się (w. 5). Zatem mamy tutaj do czynienia przybliżaniem się dwojga przyjaciół, z których pierwszy, Chrystus, podejmuje inicjatywę ratowania relacji poprzez podjęcie trudnej rozmowy o tym, co jest przyczyną ich oddalania się od siebie. Drugi natomiast uważnie i życzliwie słucha.

Prześledźmy pokrótce okoliczności, w jakich zostają wypowiedziane te słowa. Mamy do czynienia ze spotkaniem osób (Chrystus i anioł Kościoła), które wpatrują się sobie w oczy (modlitwa), co jak pamiętamy jest przejawem ich prawdziwej bliskości (znam twoje czyny). Ich wzajemna, życzliwa i czuła bliskość potwierdzana jest przez opowiadanie Chrystusa o rzeczach wydawałby się oczywistych. Jak pamiętamy, wspomina „dawne czasy” obopólnego zachwytu, zauroczenia, żarliwej miłości. Mówi o tym, kim dla siebie nawzajem są, jak bardzo są dla siebie ważni, a oczywistość podejmowanych w ich dialogu treści jeszcze mocniej potwierdza głębię tej więzi. Potem stwierdza, że czuje się kochany w tej relacji. Padają konkretne argumenty, które wyrażają odkrywanie prawdziwych intencji tej miłości, autentycznych motywacji kochania, bezinteresowność.

Kiedy już Chrystus zabezpieczył wzajemną bliskość, zaczyna mówić o tym, czego On od swojego przyjaciela „anioła” potrzebuje, aby ich wzajemna więź była jeszcze mocniejsza, bogatsza, pewniejsza. Ta konfrontacja oczywiście nie idzie w kierunku wymuszania czegokolwiek. Została podjęta, aby wyrazić i objawić prawdę: porzuciłeś miłość swoją pierwotną. Przypomnij więc sobie, skąd spadłeś, nawróć się i podejmij pierwsze czyny (Ap 2,4-5). Prawdą jest, że trzeba rozeznawać. Skrupulatnie oddzielać prawdę od fałszu, ludzi uczciwych od kłamców, a prawdziwych chrześcijan od tajemniczych nikolaitów. Jednak obawa przed popadnięciem w błąd, czy grzech, może stać się obsesją, a skoncentrowanie na duchowych niebezpieczeństwach, jakie czyhają w świecie, może całkowicie zasłonić Tego, któremu człowiek chce powierzyć swoje życie.

Prawdopodobnie tak właśnie było w przypadku Kościoła w Efezie. Tamtejsi chrześcijanie tak bardzo zaangażowali się w unikanie pomyłek, w bezbłędność rozeznawania prawdy, że stracili z oczu samą Prawdę. Tak bardzo pragnęli być godnymi więzi z Chrystusem, że zaczęli tracić samą więź. Słowa Chrystusowego upomnienia moglibyśmy sparafrazować w ten sposób: Patrz na Mnie i nie lękaj się błędów, ani pomyłek, bo nie chodzi o to, aby ich za wszelką cenę unikać, ale aby się na nich uczyć miłości. Chrystus nie chce ryzykować utraty relacji, ale jeśli „anioł Kościoła w Efezie” się nie nawróci, nie opamięta, będzie powoli wycofywał się z bliskości. Uczyni to z szacunku do Siebie. Tak zatem należy rozumieć słowa: Jeśli zaś nie, przyjdę do ciebie i ruszę twój świecznik z jego miejsca, jeśli się nie nawrócisz (2,5). Wycofuje się z bliskości, aby ochronić swoją godność.

Konfrontacja, jak stwierdziliśmy, jest konieczna. Bez mądrego stosowania tego narzędzia każdą przyjaźń można uśmiercić. Tymczasem uśmiercać w relacji należy tylko to, co uniemożliwia rozkwit duchowości, co duchowość spycha na drugi plan, w dół, w przepaść osamotnienia. Niech w naszej więzi z Chrystusem przetrwa tylko to, co duchowe.

Michał Deja OFMCap