Spotkajmy się w zaryglowaniu

«Jeżeli na rękach Jego nie zobaczę śladu gwoździ i nie włożę palca mego w miejsce gwoździ, i nie włożę ręki mojej do boku Jego, nie uwierzę» (…) «Podnieś tutaj swój palec i zobacz moje ręce. Podnieś rękę i włóż [ją] do mego boku…» (J 20,26n).

Od maleńkości była na wyciągnięcie ręki. Otulała moją bezbronność. Brała mnie w swoje ramiona, chroniła przed zimnem, kołysała. Nuciła delikatnie do ucha, karmiła zatroskana o mój wzrost. Asekurowała pierwsze kroki, cierpliwa i czuwająca. Ocierała łzy z policzka, trzymała za dłoń przed zaśnięciem. Gdy się budziłam, już miała dla mnie czas, już cieszyła się nowym wspólnym dniem. Dla niej niepogoda nie istniała. Pokazała mi, że w deszczu można tańczyć, a na mrozie rysować unikalne wzory. Podnosiła mnie, gdy upadałam. Opatrywała. Prowadziła bezpiecznie. Z czułością uchylała przede mną kolejny rąbek świata, objaśniała jego tajemnice. Mówiła, że jestem skarbem.

W miarę upływu lat niezdefiniowany «inny» coraz śmielej zaskarbiał jej uwagę. «To rozsądne, zasadne, konieczne» – przekonywała. Zaczęło brakować jej czasu. Rozdrażniona, przedkładała lapidarne komunikaty nad rozmowę. Polubiła imperatywy. «Zostaw! Zrób! Nie marudź!» – tembr jej głosu złowrogo mutował. Przestała się witać, trzaskała drzwiami w pośpiechu. Znikała z pola widzenia. Zasłaniała się obietnicami, iż pojawi się w magicznym «kiedyś». Usiłowała zasypać braki świąteczną paletą gestów. Wymagała za nie wdzięczności. Uwydatniała, że trudzi się «dla» – rytualnie eksponowała własne niezadowolenie. Kazała na siebie boleśnie czekać i prędko się nią sycić. Coraz słabiej odczuwalna, rozmywała się w oddali. Wreszcie stała się samotnością.

Bliskość – tak jej na imię.

O tej pierwotnej, czystej, wrażliwej opowiadały mi potem wielkie narracje – jej papierowe substytuty. «Dawno, dawno temu…» – wspominałam ją ze wzruszeniem. Tęskniłam za nią. Byleby uciec z surowego «teraz» choćby na chwilę do wyobrażonej komnaty łagodności. Ów fantasmagoryczny azyl jednak nie żywił, realny głód się wyostrzał. Tego podpatrywał, temu wykraść okruchy więzi usiłował. Przeistoczył się w chłód obojętności, ona zaś wzniosła niedostępną twierdzę. Dzisiaj w niej właśnie, w dojmującej ciszy drga lekki powiew niczym szept z głębi. Gdy już wszystko nazwane, wszystko oswojone, pora… wyjść. Powoli wychodzić z niezauważania do zauważania, z porzucania do pielęgnowania, z niebycia do przebywania – do życia.

Jakże bliski mi jesteś, Tomaszu, gdy pokazujesz w swej prostocie, iż nie-dotyk dotykiem się przełamuje, że zamiast «relacji ze spotkania» warto «spotkania» pragnąć. O utracona bliskości, jedynie doświadczywszy ciebie, na powrót dać wiarę tobie mogę! Oto w swej izbie zamkniętej słyszę dziś radosną nowinę. Jeden Bliski w swych ranach moje nosi.

Tomaszu, mój bracie, ujrzawszy, pójdźmy dalej…

Anna Kaszubowska