Idę, wierząc

Uwierzył człowiek słowu, które Jezus powiedział do niego, i poszedł (J 4,50b).

Gdy usłyszę głos Pana w moim sercu i przyjmę go do siebie, to nie oznacza, że już wszystko się dokonało. Dopiero się zaczęło. Mój akt wiary powstał, ale będzie trwał wśród wszystkiego, co nastąpi. O jak wiele się pojawi, zanim słowo się wypełni!

W moich myślach pojawia się chyba walka, a może raczej sprzeczka pomiędzy tym, co usłyszałem, a tym, co to słowo oznacza, oraz przyczyną, że w taki sposób właśnie usłyszałem. Analizuję, wypuszczając się daleko w przestrzeń mych dociekań, aby za chwilę dostrzec, że to już tylko moje tęsknoty i wyobrażenia i warto wrócić do źródła, aby nie stracić prawdy zawartej w słowie. Po chwili jednak ponownie powstaje pytanie: «Czy to prawda. Czy to możliwe?». Przecież słowo we mnie pracuje, przychodzi nie do automatu czy maszyny, która nie myśli i nie ma wątpliwości, bo nie musi i nie potrafi. Dotyka właśnie mnie – mi stawia pytanie i mnie zaprasza. Z tym balansem poznawczym zasypiam zmęczony.

W moich emocjach dostrzegam ufność słowu oraz nadzieję jego wypełnienia. Zarazem wątpliwości, czy dobrze słyszałem i kim ja jestem, że to do mnie właśnie, i czy aby na pewno tak się stało. Pojawiająca się złość mówi mi, że to chyba niemożliwe, aby tylko oprzeć się na słowie, bo to ciągle za mało. Dlatego złość przechodzi w smutek, który ujawnia, że nie potrafię oprzeć tego słowa na mojej wierze i ciągle czuję pustkę i wyraźny brak możliwości. Cóż mogę, gdy jestem bezsilny? Aż wnet pojawia się zniecierpliwienie, które sprawdza, czy słowo to stanie się faktem i czy nie jest czasem oszustwem lub złudzeniem. Rodzi się pragnienie, aby jak najszybciej dobiec i sprawdzić oraz przekonać się lub potwierdzić. A wtedy przecież poczuję ulgę, radość i nasycenie.

Trwaj, Boże, we mnie – w Twym słowie – ze swoją stałością, pewnością i cierpliwością, akceptując, kochając i szanując mnie takim, jakim jestem.

br. Piotr Zajączkowski